Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/335

Ta strona została uwierzytelniona.

Jeden z cieniów pośpieszył pułkownikowi z pomocą. Bem jął drzeć pasy i wiązać je ze sobą. Jakieś małe, drobne rączki sekundowały mu zwinnie.
Kapitanowa słaniała się ku krawędzi okna.
W pobliżu rozległ się łomot wysadzanych drzwi.
— Idą! — jęknęła kapitanowa.
— Pułkowniku, nie daj mnie!
— Mają jeszcze jedne do wysadzenia!
— Po to przybyłem!... Zaraz! Jest raptem półtora-piętra!...
— Boże, już są, tuż!
— Zdążymy! — Ostatni szmat!
— Ratuj!
— Jestem przy tobie, wszak dla ciebie wszystko, wszystko...
Rączki, pomagające pułkownikowi zatrzęsły się, pukle jedwabistych włosów musnęły go po twarzy. Bem nie zważał. Sznur był gotów. Pułkownik uwiązał go szybko do żelaznej galeryjki okiennej.
Drzwi, w sąsiedniej komnacie, dygotały i trzeszczały ostatkiem oporu.
Kapitanowa odchodziła od przytomności.
Bem porwał ją wpół.
— Tyś mój zbawca, tyś mój jedyny!... Ty mnie nie opuścisz!...
— Uchodźmy!... Każda sekunda mitręgi...
Pułkownik powlókł panią kapitanową do okna — lecz naraz, obok, rozległ się zgrzyt tak złowrogi, że Bem za pałasz porwał.
— Uchodź pani!
— Boże, nie mam sił...
— Uchodź! Zaklinam cię!
Do zgrzytu i łomotu przyłączyła się wrzawa piekielna. Sikorskiemu jakby odsiecz szła.
— Imać szelmów! — huczały głosy.
Bem z panią Marchocką wodził się daremnie. Kapitanowę przytomność odbiegła. — Wczepiła się w ramię pułkownika i nie puszczała go.
— Błagam! Pani Anno! Ratuj się... Przewiążę panią...