— Nie daj mnie, nie porzucaj... ja dla ciebie...
Pułkownika desperacja już ogarniała..
Nagle drugi cień niewieści przypadł doń.
— Uchodźcie razem!
— Nie zdążę — przetną sznur...
— Ja ich zatrzymam!
— Co?!...
Miast odpowiedzi do ręki pułkownika przylgnęły na mgnienie małe, drobne usteczka i nikły, wiotki cień wionął do sąsiedniej komnaty.
Pułkownik nie zdołał ogarnąć jeszcze, co znaczyło to dziwne zachowanie się nieznajomej, gdy łomot, trzask i wrzawa zwiastowały mu zdobycie ostatniej zapory.
Wahać się dłużej było niepodobieństwem.
Bem objął ramieniem kibić pani Marchockiej i chwycił za sznur...
I noc krwawa, straszna, sierpniowa noc szalała w murach Warszawy; noc, która nie miała w dziejach polskich równej, noc ohydy, noc hańby, noc samobójstwa, noc, która obłąkanej, rozpasanej tłuszczy wydawała się być nocą wyzwolenia!
Lud warszawski był nocy tej, jak człowiek, co, przywiedziony do rozpaczy, krwawi własne członki, rany sobie zadaje śmiertelne, co ból duszy zagłuszyć pragnie bólem ciała.
Lud warszawski zresztą nietylko mordował, popełniał zbrodnie, ale i ufał i wierzył święcie, iż wymierza sprawiedliwość, iż karze tylko, iż tępi winowajców, iż żenie ze swego łona tych, co je ssali, zatruwali, toczyli.
Trybunał ludu warszawskiego sprawiał się bez mitręgi. Wieszał i dławił i niezawodnych szpiegów i pomówionych o szpiegostwo i tych co wyglądali na szpiegów, i tych, co nie wyglądali. Od Zamku pędził do Franciszkanów, od Franciszkanów do prochowni. A gdy mu ofiar zabrakło w więzieniach śledczych, domach karnych, szukał ich po