Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/354

Ta strona została uwierzytelniona.

się z zapytaniem młodzieniaszka-podporucznika i dopiekła mu do żywego.
— Po nocy chyba — mruknął cierpko Dziurbacki.
— A nie, nie — jak żywą mam ją przed oczyma w świetle pochodni. Dziecko prawie a nie dziecko. Nad wiek urodziwe... I cóż ona, cóż?...
— Ona? — Skręciło ją! — Niema jej... Wody się... — dobrze mówię, o... wody się napiła i ten..:
— Cholera!? — wykrzyknął Iliński.
— No, cholera, mosanie, i już!


XXIV.

Pani Marchocka główkę swą na ramieniu Bema skłoniła i wybuchnęła płaczem.
Pułkownik stracił rezon i jął sumitować się przed kapitanową.
— Pani Anno, proszę do serca... parol, nie chciałem... Jeno, jeno pragnąłem wystawić położenia... Pani nie winna! Los, los tak zrządził... On jeden!... Trzeba zapomnieć. Przed panią świat jeszcze...
Główka pani Marchockiej bezwładniej zwisła, pierś załkała.
Bema i żałość zdjęła i złość na samego siebie.
Sumienia chyba nie miał, aby za tkliwą spowiedź, za rozwarcie mu księgi całego życia, odpowiadać żołdackimi morałami, prawieniem kazania! I jakiego jeszcze. Niczemby kto patykiem lilji imponował. Ona z całą wiarą, z zaufaniem całem do niego — a on z pazurami. Jeszcze w innym momencie, lecz gdy tu, u niego, tuli się, chroni, ledwie swobodniejszego nabiera tchnienia po strasznych przejściach, po tej nocy okropnej!...
I pułkownik już nie tłumaczył się, lecz błagał o przebaczenie, już nie usprawiedliwiał, lecz oskarżał.
Aż wilgotna twarzyczka pani Anny podźwignęła się nieśmiało i ostatnie ząklęcie Bema — utonęło w całunku...
Oczy kapitanowej jaśniały poprzez zroszone rzęsy, jak uśmiech słońca na perlących się kroplami rosy habrach. Pułkownikowi grała w duszy pieśń szczęsna.