Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/355

Ta strona została uwierzytelniona.

Siedzieli obok siebie. Dłonie ich splatały się, szukały wzajemnie.
Twarz Bema gorzała. Blizny, prochem osmalone policzki pułkownika, jakby znikły, wyrównały się. Usta wąskie zazwyczaj a szerokie, napęczniały i kształtny przybrały wykrój.
A obocześnie umysł pułkownika nabierał przejrzystości, mocy, zwartości rzutu. Sięgał w dal, najrozleglejsze ogarniał widnokręgi i wracał ku pięknej kapitanowej zadufany.
Czyżby Bema rozmarzenie wodziło, czyżby złudy pojmały go w swe sieci?
Przenigdy.
Pułkownik rozumiał, zgłębiał samego siebie, na siebie samego poglądał.
Miłował? Prawda, gorąco, szczerze miłował, ale nie zaślepienie! Annę wskróś przejrzał i widział w niej nie same lazury, nie same czary — ale i rzeczywistość i to wszystko, co w niej było ludzkiem, złem nawet.
Niedola ją ścigała, prześladowała, powiodła do ołtarza z żołdakiem, prostakiem niewątpliwie, który niezdolen był delikatnych jej uczuć uszanować, który sam, sam pchnął ją na drogę buntu. Wówczas zjawił się Gendre i wycieńczoną, złamaną otumanił, zagarnął. Czyż mogła się ostać?... Niecne krętactwo Gendre’a czyniło wszystko, byle zgasić w niej porywy, byle mieć z niej powolne narzędzie dla swych szpiegowskich sprawek. Któraż w jej położeniu by nie uległa. Bez środków, bez rodziny, opieki... Nawykła do dostatniego życia, młoda, piękna, pochlebstwami karmiona! — Gendre ją trzymał w żelaznym uścisku intrygi! — Opór, bunt najmniejszy, groził jej wyjawieniem tajemnicy jej życia, dyshonorem... A ostatnimi czasy nawet już i kaźnią! Wszak Anna miała chwile, w których rwała się do sentymentów zacnych, obywatelskich. Choćby tego dnia, gdy po raz pierwszy ją widział! Ileż godzin przegawędzili o miłości ojczyzny, o obowiązkach Polki, tego wieczoru pamiętnego, ileż zapału mieściło się w jej głosie, kiedy nuciła mu przy klawikordzie rzewną piosnkę rotmistrza. Bezwątpienia — z obcowania z takim Gendrem nie zdo-