— Nie poznajesz że mnie, pułkowniku, nie poznajesz?...
— Generał Skrzynecki!
— Ciszej na Boga! — nadjeżdża patrol... a może oni.
Bema niechęć tknęła do Skrzyneckiego. Lotem błyskawicy przemknęły mu się wspomnienia niedawnych z ex-wodzem rozpraw i dosięgły imienia Jankowskiego! — Wszak ci to Skrzynecki wydał go na śmierć haniebną, on, dla osłonienia własnego niedołęstwa, Jankowskiego aresztował. — Krukowiecki mu dokumenty pokazał! — Skrzynecki winien. — Tysiące żołnierza zmarnował, on gniazdo szerszeni żywił, on pogrzebał Dęby Wielkie, Iganie, on doprowadził do Ostrołęki...
Niespokojne, błyszczące gorączką oczy Skrzyneckiego padły na epolety Bema.
Wódz wczorajszy zadrżał.
— Pułkownik jesteś generałem! Rozumiem obligacje, skłaniające pana...
Skrzynecki nie zdołał dopowiedzieć, ile że oddział konny, łopoczący dotąd leniwie kopytami w głębi, ulicy — porwał się i spadł jak grom przed generałami.
— Kto idzie!? — zawołana surowo z oddziału.
Skrzynecki stanął jak wryty. Bem odwrócił się niedbale.
— Cóż, do czarta, za indagacje!? Forpoczty czy co u licha!
— Taki rozkaz, generale! — odrzekł jeden z jezdnych, wysuwając konia.
— Kapitan Fiszer! Waćpan audytorujesz teraz w patrolu?
— Czasem i tak trzeba.
— Dobrejnocy kapitanowi.
— Sługa pana generała. A obywatel z nim idący?...
— Wraca ze mną od generała Krukowieckiego, jeżeliś ciekaw.
— Najuniżeniej się sumituję!
— Zostawaj waćpan z Bogiem.
Oddział ruszył naprzód.
Skrzynecki porwał Bema za rękę.
Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/361
Ta strona została uwierzytelniona.