Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/395

Ta strona została uwierzytelniona.

Na warszawskich okopach żołnierze własnemi ciałami nowy budowali szaniec, na warszawskich okopach pulsa, serca zlewały się w pragnieniu wielkiem, świętem, ofiarnem — a tam, w murach Warszawy, mizerne szalało kłopotarstwo, tam, w murach Warszawy męstwo, dzielność polskich bataljonów poczytywano za nieszczęście, za lekkomyślność, która mieszkańców przyprawi jeno o tem cięższą kontrybucję, o rabunek, o rzeź może.
I pośród tego mrowia sobków była tylko garść takich, co darli się ku walczącym, co szli śmiało ku okopom, co nie baczyli na kule, na granaty, co nie uciekali. Imię tej garści było sieroctwo. Ono to, w uniesieniu bólu, szukało tej samej śmierci, co w żałobie je pogrążała. Ono oblegało ambulansowe wozy, ono miało i kubek wody dla umierających i ozwanie braterskie i posłuch na szept ubogich testamentów — ono jedynie pozostało głuchem.
O dziesiątej w nocy zaledwie armaty umilkły. Wojska szturmujące ustąpiły nieco i, na odległość strzału karabinowego, zaległy pod okopami.
Bem, który, od strony cmentarza ewangelickiego, dwiema baterjami trzymał w szachu cały korpus grenadjerski — odetchnął. Od godziny blisko gonił ostatkiem amunicjów — od godziny, już tylko ośmioma armatami się opędzał. Dowóz nabojów ustał zupełnie. Ordynansi przepadali dotąd. Rozejm chwilowy zdał się Bemowi ocaleniem. Byle teraz jeszcze ze dwie baterje wysunąć od lewego skrzydła — a tym zabezpieczyć spiżę — cha, to w pół godziny krzyżowym ogniem zmusi nieprzyjaciela do prawdziwego rozejmu.
Na ten koniec Bem, jeszcze pełen żaru bitewnego, ruszył do Dembińskiego. Dowódzca wolskiego skrzydła — w uliczce podokopowej, sprawiał ład między niedobitkami brygady Bogusławskiego.
Na pierwsze ozwanie się Bema, Dembiński targnął się desperacko:
— Ani mowy, generale! Niema nabojów, ładunków niema!
— Co, generał!