ka, nicpoń! Okopy! — Oczywiście, a tam, z prawej, widać baterję... Chociaż nie podobna, bo coby tu robiła ta ciżba wyjąca!
Bem zmógł się. Okraczył z trudem, zagradzające mu drogę, ciało żołnierza i szedł pod opłotkami.
Naraz jakiś chrapliwy zew osadził go na miejscu.
— Edwardzie! — Edwardzie!
Bem rozśmiał się sucho. Juści biorą go za Edwarda.
Twarz skurczona zbliżyła się doń.
Bem wyprostował się przytomnie.
— Jesteś w błędzie, przyjacielu! Na imię mi Józef! Ależ tak... parol! Czy jestem z artylerji?! Czekaj waćpan!... Cha-cha! Przecież łatwo poznać... chociaż, prawda, jestem w ogólno generalskim... — Edward — Edward Plater... był — kanonierem!!?
Bem potarł czoło.
— A, Plater, czekaj waćpan, był, był niezawodnie! Wielu ich było... jeszcze przed południem! Cóż, kartacz wpół!
Twarz wykrzywiła się tak cudacznie, że Bema tknęło. Chwycił się opłotków i odszedł.
— I naprzykrzony jakiś! Jest o czem! Był — był! — Dwustu siedmdziesięciu ludzi winno być w baterji według regulaminu. A niema i stu! Kartacz! Tęgi nabój!...
Bemowi w oczach pociemniało. Nogi splątały mu się. Pod czaszką łysnęła mu myśl złowroga. Jeszcze ostatkiem sił szarpnął się ku przodowi i padł nieprzytomny.
Aż z pomroki, która go spowiła, zbudziło go dotknięcie małych, drobnych rączek.
— Tak, były to niechybnie jej rączki, Anusine, ukochane. Zabałamucił się, świta dawno, a on się wyleguje. A rączyny muskają go po czole, chłodzą rozkosznie...
Bema opanowała nieprzezwyciężona chęć ucapienia ich i przyciśnięcia do ust. Więc zemknął chytrze powieki, zaczaił się i porwał za nie, otwarł powieki i osłupiał...
Chyliła się nad nim drobna postać dzieweczki...
Bem nie zdołał jeszcze ogarnąć zjawiska, pojąć, gdzie się znajduje, gdy tuż nastręczyła mu się zamaszysta, opiekła baba i jęła mu prawić, jako właśnie, kiedy go z nóg
Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/397
Ta strona została uwierzytelniona.