Bem, nie czekając na odpowiedź Sikorskiego — ruszył do kancelarji.
Podszef sztabu, pułkownik Lewiński, wyciągnął po przyjacielsku rękę do Bema i zagadał żwawo.
— Witam, witam, podpułkownika! Dawno, dawno nie miałem okazji! Cóż nowego, cóż nowego! Pewnie żądasz miejsca przy stole honorowym! Ani myśli, ani myśli. Bacz, pięćset osób, a tu generalitet, dowódzcy pułków, senat, posłowie, rada miasta, delegacje stanów... Więc niżej pułkownika...
— Za pozwoleniem...
— Gdybyś podpułkownik bodaj wczoraj był się zgłosił.
Siedzący nad papierami komisarz wojenny wtrącił się z boku.
— Podpułkownik Bem został mianowany pułkownikiem.
— Czy być może! — zdziwił się serdecznie podszef. — Winszuję pozdrawiam kolegę. Lecz co tu robić, ani jednego miejsca...
— Daruje pan podszef — ozwał się ostro Bem — ale nie po karty przybyłem, nie po jakieś inwitacje — jeno z raportem.
Lewiński wyprostował się dumnie.
— A — proszę! Mości Skopowski, proszę pisać. Słucham...
— Baterja artylerji konnej gwardji...
— Gwardji! Tytuł ten przestał istnieć. — Proszę zapisać: pozycyjna pułkownika Bema...
— Przybyła na Pragę.
— Skąd?
— Z pod Ostrołęki.
— Więc i pułkownik byłeś! — Co to? — Meldunek! Stan oddziału: siedm koni i ośmiu ludzi, działa w porządku... Phi! Nadzwyczajne! Widzę, żeś pułkownik umiał się oszczędzać.
— Czy są dla mnie rozkazy?
— Mości Skopowski! — Niema? — Niema tymczasem, lecz będą niechybnie. — Artylerji zadość nie mamy, zwłaszcza po ostatniej bitwie.
Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/60
Ta strona została uwierzytelniona.