Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/77

Ta strona została uwierzytelniona.

strzegał kłębów dymu, które we wnęce bałwaniły się dokoła żółtych, chorobliwych światełek pająka, ani czuł ostrych, zatęchłych wyziewów, bijących weń z każdego kąta bezokiennego alkierzyka.
Rozgorączkowane oczy Bema trwały na rąbku sylwetki pani Honoraty, widniejącym w perspektywie rozchylonych firanek. A trwały tak zawzięcie, że gdy sylwetka przybrała na się pełnię kształtów i kolorów, oczy pułkownika jeszcze tkwiły tam, kędy już jej dawno nie było.
Pani Honorata zaszeleściła spódniczkami, przysiadła się do Bema i zagadnęła nieśmiało.
— Pan pułkownik się gniewa?
Bem zwrócił powoli ku niej spojrzenie.
— Gniewa się?... Nie-nie! Prawda? Ach, bo panowie nie wystawiają sobie, ile to kłopotu, ile trudu, ile utrapienia rozmaitego! Samo nie idzie. Ciągle coś. Właśnie ten posesor — dziewczyna powiada — że obywatel miał pięć lampek gdańskiej, a on mówi cztery! Głowę bym dała, że Kasia dobrze policzyła. Ale cóż. Z tym niema rady. I jeszcze powiada, że u Kościołowskiej taniej! Pan pułkownik mniema, że mi życie po różach się układa z kawiarnią, że nie wolałabym rozmawiać się spokojnie — albo siedzieć sobie teraz gdzie w Saskim Ogrodzie! Pan pułkownik doprawdy niesprawiedliwie. Gdybym mogła, ach, gdybym mogła, dziś jeszcze rzuciłabym wszystko!
— Gdybyś chciała! — poprawił głucho Bem.
— Nie, nie, gdybym mogła! Nie za własne kawiarnię wzięłam — więc nie wolno mi zmarnować cudzego, nie wolno z torbami puścić wuja Olechowskiego. Więc trzeba kupca, a o niego trudno. Za byle co niepodobna! — Ach, żebym miała tak, jak nie mam...
— Pomówmy rozsądnie.
— Radam wielce! — Jeszcze malagi. Dziś, Bogu dzięki, nieco więcej gości — lecz co będzie jutro. A tu Fukier z Dobryczem spokoju mi nie dają, kawa znów zdrożała... A tu nikogo, nikogo! Pan pułkownik łaskaw, tak, ale cóż, przecież rozumiem, nawet nie przystoi panu pułkownikowi...