Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/110

Ta strona została przepisana.

się nastręczała, a panna Marysia piekła Juljusza ślepkami, a spojrzenia jego szukała. Grużewski zresztą nie potrzebował symulować obojętności. Rejent miał pod ręką tyle do powiedzenia o sporze granicznym dominikanów posińskich i o staroście Borchu, który „Trzema Kawkami“ akt zgody, w jego obecności, napieczętował, a rejencina tyle spraw pilnych do kuchni, że Juljusz mógł, ile chciał, milczeć, a raczej błyskami oczu z Marysią się rozmawiać.
Pod koniec obiadu Grużewski zaczął turbować się, czyli znajdzie sposobność do pozostania sam na sam z Marysią. Aliści przypadek sprawił, że i temu pragnieniu stało się zadość, i to tak szybko, że Juljusz ledwie zorjentować się mógł, iż rejencina wyszła do kuchni i męża za sobą wywołała, i że główka Marysi chyli się ku niemu, a wpółrozwartemi ustami z ust jego każde drgnienie sposobi się chwytać.
Juljusz stropił się nieco, lecz się opamiętał i bąknął nieśmało:
— Mam wiele do powiedzenia...
— I ja także! — przyświadczyła skwapliwie Marysia.
— Więc trzeba... trzeba... — zaczął Grużewski i urwał, bo w sąsiedniej kuchni naczynia zastukotały raptownie, a śpiewny głos rejenciny ozwał się pełniej.
Marysia brewkami do góry podrzuciła i zachęciła szeptem:
— Coo?!
— To jest, trzeba, żeby coś... — plątał się Juljusz, zezując niespokojnie ku drzwiom do kuchni.
— Po podwieczorku niech się na zamek iść napiera.
— Na?!...