Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/115

Ta strona została przepisana.

z za krzaku leszczyny, napomniał go nadąsany głosik Marysi:
— Proszę, nareszcie!
— A...
— Trzeba na drugą stronę i po tym kamieniu tu, do mnie.
Juljusz spełnił dość niezgrabnie rozkaz i znalazł się przy Marysi, lecz ta odwróciła się odeń i po skarpie jęła iść szybko fosą.
— Za mną, za mną!
Grużewski ruszył bez wahania za przewodniczką, co było nielada zadaniem, bo Marysia, świadoma miejscowości, z fosy wydostała się na złom muru zamkowego i wpadła w labirynt ruin, przeskakując wądoły i czeluście rozwartych lochów, drwiąc z grożących zawaleniem sklepień, na lada kamuszczku znajdując dość oparcia dla swej lekkiej stopy, na lada występie cegły dość chwytu dla krępych paluszków.
Po kilkunastu minutach takiej drogi, Marysia zatrzymała się śród rozszczepionych murów.
— Jesteśmy na miejscu.
Grużewski rozejrzał się dokoła.
— Tu była sypialnia Batorego.
Juljusz znów się rozejrzał, lecz, miast trafić na widomy ślad tak wysokiego tej części ruiny dostojeństwa, napotkał piekące oczy panny Marysi.
— Aa... więc tu?
— Tu.
Grużewski chciał jakimś wyrazem nawiązać rozmowę, gdy naraz spostrzegł, że panna Marysia o głowę go przerosła, że ledwie jej do ramienia dostaje. To odkrycie upokorzyło go i zadrasnęło, bo przypomniało wyzwisko garbuska, którem mu, dla niskiego wzrostu