pełnej nabrał i, już nie zważając na Grużewskiego, całą skalą dźwięków ruiny zamkowe wypełnił.
Grużewski mógł teraz, a bodaj musiał, trwać w milczeniu. Głosik bowiem sam sobie odpowiadał, sam smutek zagłuszał wybuchami radości, sam własne niweczył zwątpienie, sam Juijusza wyręczał.
Panna Marysia mówiła z zapałem, wypominała czasy krożańskie i historję pamiętnego listu, który ich zdradził, i srogie rekolekcje z tej przyczyny, i dni tęsknoty, i owo pisanie o stałości i odpowiedź o kalinie krożańskiej. Po tem zwracała się do Lucyna, rozpowiadała o poczmistrzu, o Błażku palestrancie, o cześnikowiczach, o kwiatkach w ogródku, o dzieciach organisty, które uczy od miesiąca, i o liście od ksieni, zapowiadającym, że od Wielkiejnocy będzie mogła miejsce nauczycielki objąć, i o tem, że niewiadomo, co jeszcze, bo stryj ostwo radziby ją w Lucynie zatrzymać, rodzice woleliby ją w Wilnie mieć, a ona, sama nie wie, raczej wie tylko, że miłuje, okrutnie miłuje...
Ten zwrot napełnił dumą Juljusza. Nigdy jeszcze tak otwarcie, tak szczerze nie wyznała mu swego kochania, nigdy jeszcze nie kłoniła tak ku niemu swej główki, nigdy tak chciwie nie szukała jego spojrzenia.
Wprawdzie Marysia stanowczo nadto wyrosła i zgoła dziecinną żywi predylekcję do swego pieprzyka, który wcale mu się nie zdaje, ale, swoją drogą, przyjemnie słuchać, bardzo przyjemnie. Ot, żeby hrabianka zobaczyła! ot, poznałaby! A przecież Marysia od niej piękniejsza, o wiele piękniejsza. Takie, naprzykład, dołeczki w buzi pasowałyby Emilji, niezawodnie... Chociaż może nie, twarzyczka hrabianki...
— A ty, ty, powiedz, miłujeszże mnie, prawdziwie miłujesz?!
Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/117
Ta strona została przepisana.