Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/124

Ta strona została przepisana.

O właśnie, toć w tem sedno. Potencje gwarantowały nam swobód zachowanie, tedy Sejm Warszawski, postrzegając...
— Ufasz więc, rejencie, w Sejmu Warszawskiego wielmożność!
Imć Raszanowicz sponsowiał na tę oczywistą herezję, lecz, zmiarkowawszy, iż trudno wymagać od zakonnika rozumu statysty, jął mu wystawiać, jak srogiego dopuszcza się błędu.
Ojciec Jasieński słuchał w milczeniu dowodzeń rejenta. Czy trwał przy swojem, czy też ulegał argumentom, niepodobna było dociec, bo ciemna, ogorzała twarz dominikanina stężała w bezruchu.
— Więc jakże, postrzegasz, ojcze dobrodzieju, hę? Cóż? — zatriumfował rejent.
Zakonnik podniósł zlekka głowę i spojrzał przed się przygasłym, zamglonym wzrokiem. Rejent uśmiechnął się pobłażliwie. Gdy naraz oczy dominikanina padły tam, kędy ponad skrzynią, na ścianie, błyszczały klingi skrzyżowanych karabel i jakby ze stali, dziwerem tkanej, skier poczerpnęły.
— Mości rejencie, trzeba je ukryć!
— Ukryć? Kogo — co! — zdumiał się imć Raszanowicz.
— Szable! Tak! Niech w oczy nie kłóją.
— Ależ...
— Trzeba, — powtórzył głucho zakonnik. Mogą je zabrać... Są już rozkazy do układania spisu osób, które broń posiadają. Na pierwszy znak, konfiskata się zacznie...
Imć Raszanowicz zacietrzewił się.
— A toż co nowego! A toż jakiem prawem! Mnie, mnie odebrać moje rodzone, dziadowskie szerpentyny!