Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/126

Ta strona została przepisana.

nieufnością, szarpnął kartami i już usta do skrzywienia wygiął, gdy nagle żyły mu nabrzmiały na skroniach a oczy jęły mknąć szeregami liter, coraz szybciej, coraz gwałtowniej.
Napróżno rejent zagabywał do ojca Ludwika, napróżno o treść papierów pytał, zakonnik ogłuchł raptem. Już ostatnią kartę pochłonął, już pustego papieru dosięgnął, a jeszcze oderwać się odeń nie mógł.
Aż kiedy rejent znów się ozwał, — dominikanin z za stoła się porwał, pierś krzyżem naznaczył i ręce do pożegnania wyciągnął.
— Bywajcie! Ani chwili dłużej nie mogę! Bogu was polecam!
Rejentostwo nawet zaprotestować nie zdołali, gdy ojciec Ludwik już sakwy zarzucił i zniknął za drzwiami.
Imć Raszanowicz żachnął się na tak dziwny obyczaj, lecz, bacząc na dostojnego gościa, pośpieszył złe wrażenie zagadać.
— Sowizdrzał, dobrodzieju mój, niby kaznodzieja, niby głowa tęga a sowizdrzał.
— I postrzelony! — przyświadczyła pani rejencina.
— I dystrakt! — dodała panna Marysia.
— O to-to! Znam go nie od dziś. Ja mu o sejmie, a on o karabelach! Niechże sobie z Bogiem pacierze klepie. Znajdź mi, Maryś, okulary. Dobrodziej pozwoli, że zajrzę do nowinek?
— Ależ proszę — mruknął niechętnie Juljusz, którego widok papierów drażnić zaczął.
— Lecz to wszystko po niemiecku! — wykrzyknęła pulchra krożańska, spoglądając mimochodem na zadrukowane karty.
— Po niemiecku!?
— A tak, bo rzeczywiście! — dodał Grużewski.