— Phy, to i z okularów niewielka dla mnie obrada. Żem nie postrzegł... hm, za sukienkę bym braciszka przytrzymał. Co robić?... Chyba, że pan dobrodziej z łaskawości swej nam opowie.
Juljusz uczuł się załapanym. Papierów tych nie rozpatrywał nawet, śmignął niemi na upokorzenie dominikanina, nie wiedząc, iż obcym językiem są drukowane.
— Bardzo chętnie, jeno...
— Aby zgrubsza, królu mój! Człek spragniony...
— Otóż właśnie, zgrubsza nie da się, a znów żeby wszystko...
— Pietrusiu, jak możesz trudzić...
— Uchowaj Boże, nie śmiałbym!
— Ja przełożę stryjciowi — ozwała się rezolutnie panna Marysia.
— Potrafiłabyś.
— Sześć lat przecież się uczyła!
Grużewski odetchnął i, odzyskując pewność siebie, przymówił dowcipnie pensji benedyktynek krożańskich.
Marysia tymczasem główkę nad papierami skłoniła, chwyciła oddechu, zaczerwieniła się po same białka, bąknęła połowę pierwszego zdania i utknęła.
Juljusz chciał jej pomagać, wszak w Mitawie po niemiecku szkoły kończył, ale „pulchra“ napierała się po swojemu.
Jak po grudzie tłumaczenie się zaczęło. Marysi bowiem i wyrazów brakło i konceptu na rozwikłanie zagmatwanych myśli i tchu nawet. Aliści, kiedy już i rejencina zwątpiła ostatecznie o umiejętności swej bratanicy, kiedy rejent nie na żarty dociął babskiej nauce — Marysia najniespodziewaniej zlepiła pierwsze zdanie i zdanie tak jędrne, tak zawrotne, że nikt przy stole bodaj żwawszem poruszeniem nie śmiał przerwać
Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/127
Ta strona została przepisana.