dlitewnym podszeptom, aż ku tępemu łomotowi ziemi o wieko trumienne.
Juljuszowi w oczach się zaćmiło. Jakiś zew potężny zaszumiał mu w uszach, żarem wszystkie pulsa przejął.
A głosik Marysi Raszanowiczówny szedł dalej, ale coraz wolniej, już ku omdleniu się słaniał, już ostatkiem sił gonił, gdy, nagle, całą siłą zabrzmiał i skonał razem z nieszczęśliwym porucznikiem artylerji.
Marysia umilkła a echo jej głosu chrobotało jeszcze w starym, utykającym zegarze. Z zegara wreszcie ku świecom przenieść się musiało, bo te zaskwierczały żałośnie, płomienie pochyliły i soplami łoju jęły się otulać.
Rejent westchnął na rzeczy ostatecznej zadokumentowanie i do Juljusza się zwrócił, lecz nim się ozwał, tuż za szafą gdańską rozległ się przeciągły jęk. Jęk tak zdławiony, takim bólem drżący, iż zebrani na równe nogi porwali się z za stoła i rzucili się ku miejscu, skąd się jęk dobywał.
Tu wszakże, śród stosu wszelakiego rupiecia i strużyn, ledwie odróżnić mogli ciemną, dygocącą łkaniem, masę ludzkiego ciała.
— Wszelki duch! — pisnęła rejencina.
— Kto tu! Co tu? — zagroził rejent.
Marysia skoczyła i ze światłem nadbiegła.
Teraz dopiero, z kąta za szafami, wyłoniła się brunatna kapota i konopiasta czupryna Błażka-palestranta.
— Co tobie, smyku jeden! — uniósł się imć Raszanowicz, ale wspomniawszy na błażkowe sieroctwo, pochylił się ku siedzącemu w kuczki i szturchając łagodnie chłopca, burczał:
— Hę? No, no! Wyłaź mi z tych strużyn! Uciąłeś się
Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/130
Ta strona została przepisana.