Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/137

Ta strona została przepisana.

Rydwin tymczasem był niewzruszony.
— Wypierzy się i będzie dobrze — mruczał z uporem.
— Nie bez kozery znów do Liksny pojechał.
— Wróci ptasio, wróci.
— Amorami głowę sobie zaprószył.
— Nie szkodzi.
— Po całej okolicy go pędza.
— Ustanie.
— Zadaje się niewiadomo z kim. Niech by Staniewicze, lecz co mu do Kalinowskich, Przeciszewskich, Mikszewiczów, Iwanowiczów. Toć szalone pałki!
— Kruk krukowi — Pac pałaca.
Ale pani Grużewska za wszelką cenę postanowiła zdobyć sobie sukurs Rydwina. I w tym celu wyczekała chwili, gdy stary rezydent, po gwałtowniejszej, niż zazwyczaj, dyskusji politycznej z Juljuszem, wstał urażony od stołu i do stancyjki swej, nad bramą wjazdową, podreptał. Tu zaskoczyła Rydwina pani Grużewska i, bez wstępów, jego miłość własną wzięła w obronę na dowód, że Juljuszowi niepodobna dłużej folgować, że trzeba coś z nim począć.
Rydwin bezzębną szczęką kłapnął i sznurkami białych wąsów poruszył, co u niego zwiastować zwykło największą alterację. Pani Grużewska już pewną była wygranej, lecz dobitniej jeszcze natarła.
— Za nic sobie ma starszych! Czyż znieść podobna, aby jegomości, co mu pradziadem mógłby być, śmiał okoniem się stawić!
Pergaminowa twarz rezydenta zaróżowiła się, obwisłe powieki mrugnęły gwałtownie.
— Dobrze czyni, mościa pani, na psie poszycie stary rozum się nie zdał!