Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/151

Ta strona została przepisana.

gubernatorskiego i zapowiedzią, że na święta Bożego Narodzenia wróci niezawodnie.
Pani Grużewska łzami się zalała na to oczywiste szaleństwo.
Wyjechał, uciekł z domu niewiadomo dokąd, po nocy, bez słowa gorętszego, bez opowiedzenia się, bez zwierzenia. Lada okazji starczyło, aby wszystko, wszystko na wtóre miejsce zeszło. Ksiądz Zalimowicz błaga, aby Juljusz przybywał w tej chwili do Wilna — a jemu co? Nałożą sekwestr za niestawienie się, skażą ciężko, a potem lata zejdą, zanim się z opresji dobędzie, zanim banitą być przestanie! I los zwichnięty, i zamysły pani Grużewskiej na marne, na marne.
— Pan Rydwin jegomość! — zameldował uroczyście kredencerz.
Pani Grużewska spojrzała przed się zamglonemi oczyma. Lecz od proga taka ku niej światłość zagrała, że w pierwszym momencie ani wzroku oderwać, ani pojąć. Rydwin byłże to — nie Rydwin?
Granatowy kontusz, karmazynowy żupan, pas srebrzysty, karabela na czerwonych rapciach, buty żółte, czapka biała, barankiem brzeżona, w tył głowy zsunięta. A z pod czapy czoło łunami jasności bijące, a z pod marsem przeciętych, szczotkowatych brwi dwoje rozognionych źrenic.
Mógłże to być Rydwin? Prawda, jego to była barwa ulubiona, wojewódzka. W tym stroju na weselu pani Grużewskiej polskiego wiódł, w tym stroju pamiętała go po raz ostatni, gdy ze szlachtą Napoljonowi jechał się prezentować. Ale skądżeby dziś mocy wziął do tak dzielnej postawy, skąd prężności, skąd tytułu do tak solennego wystąpienia i dzisiaj?...
Lecz Rydwin w lot odgadł panią Grużewską.