Pani podkomorzyna Zybergowa aż rozśmiała się z ukontentowania, gdy jej marszałek zameldował, że pocztyljon przyjechał z listami.
Listy na początku grudnia! Dziw nad dziwy! Kra na Dźwinie, rozciecz z gołoledzią spierają się na drogach, do Kirupia z Liksny przedostać się nie można, a tu listy. Dwa dla Emilki, a jeden tylko dla podkomorzyny, lecz czterykroć zamaszystszy.
Pani podkomorzyna poprawiła się na fotelu i kazała szkła sobie podać i świecznik zapalić. Żal jej było skracać szarą godzinę, żal rozstawać się z migotliwemi blaskami, idącemi z prychających na kominku głowni, ale ciekawość przemogła. I nie żadna błaha ciekawość, jeno pragnienie dobycia się z głuszy, na którą pani podkomorzyna, a z nią wszyscy mieszkańcy liksnańskiego pałacu, byli dwa razy do roku, na jesieni i na wiosnę, skazani; pragnienie odświeżenia myśli nowinami, pragnienie dowiedzenia się, co u najbliższych, co u rodzonych.
Niedarmo trzy razy pod rząd miała wczoraj pamfila. Pamfil potrójny zawsze siurpryzę wróży.
Wniesiono światło. Pani podkomorzyna spojrzała na pieczęć do niej adresowanego pisma i skinęła mu przyjaźnie.
— Od Dowgiałłowej!
Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/153
Ta strona została przepisana.
VI.