lecz który, nie widząc ratunku, z niewiary własnej próbuje wiarę dla zbolałego wykrzesać.
Szczęście! Może-ż o szczęściu roić ta: której uśmiech, od lat dziecinnych gasiły łzy matki? Może-ż jednać się z losem jego ofiara? Może-ż poddać mu się istota, zatruwana od poczęcia swego buntem na niegodziwość jego ślepych wyroków?....
Przyszłość! Niegdy, niegdy śniła o jakiejś mocy niepożytej, o jakiejś potędze nad potęgami, co ją poniesie, co gorycz nurtującą ubezwładni, co dźwignie ją tam, kędy myśl wielka niweczy bole samolubne, kędy cierpienie staje się rozkoszą.
Niegdy Emilja miała matkę, więc, obok tych mar nieuchwytnych, posiadała widomy, bliski sercu cel życia. Dla matki i przy matce trwać, koić jej rozterkę, macierzyńskiej radości przyczynić jej tyle, by widma przeszłości zatrzeć w niej bezpowrotnie.
Niegdy Emilja z rozkoszą zadawała sobie przymus. Dla matki rozchmurzała czoło, dla niej śmiała się, dla niej siliła się na swywole, dla niej potakiwała planom, w ziszczeniu których matka upatrywała rękojmię szczęścia córki. Dla siebie zaś, na chwile samotności, miała Emilja książki, rysunki, malarstwo, muzykę, konne wycieczki, zaglądanie do chat wieśniaczych, pustotę amazońskich ćwiczeń i ciągłą, nieustanną czynność i pogoń za znużeniem ciała, za uciszeniem duszy.
Niegdy Emilja, na momenty wyczerpania, kryła nadto w zakątku swego serca pragnienie tak upajające, tak niezmożone, że dość go było tknąć, dość musnąć, by tęczowemi rozpostarło się blaski, by zahuczało zewem całego ludu, całej ziemi ojczystej, by piorunowemi zygzakami kreśliło hrabiance tak zawrotne hasła, że ani ich w głos wyznać, ani trzeźwym sądem ogarnąć.
Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/160
Ta strona została przepisana.