Emilja zresztą nie śmiałaby nawet poddawać tego zakątka wiwisekcji rozumu. Cóż, że lada skalpel mógłby go zniweczyć, gdy z tej wątłej mrzonki tyle hrabianka czerpała mocy, tyle przestrzeni dla lotu myśli, tyle zapału do pracy...
Ileż pod czarem tego zewu tajemniczego przęślęczała dni nad księgami! Toć on, on właśnie budził w niej żarliwość do zapoznania się z arkanami polityki do badania dziejów ojczystych, do krzepienia się ich chwałami, do szukania przyczyn ich klęsk. On, i wciąż on, niewolił ją do upijania się tem wszystkiem, co w życiu narodów było męstwem, odrodzeniem, bohaterstwem, zmartwychwstaniem. I on, ten zew tajemniczy, uginał kolana hrabianki przed wizerunkiem Dziewicy Orleańskiej i pogrążał ją w modlitewnej zadumie. I on sprawiał, że Emilja na wszystko, co nie było swojskiem, rodzonem, ojczystem, co było kompromisem, oportunizmem politycznym, zimnem wyrachowaniem, obojętnością społeczną — miała wrażliwość czułka.
Tak bywało niegdy. Aż ze śmiercią matki szczezł dla Emilji i cel widomy, ten najbliższy, i ów zew niedosięgły. Została jeno pustka, jeno świadomość sieroctwa, jeno pamięć męczeństwa rodzicielki, jeno wrażliwość taż sama, lecz z nią już tylko bezsilność, tylko niemoc.
Hrabianka pochyliła się nad listem Mohlówny. Uśmiech bolesny wygiął jej usta.
Ocknąć się? Chyba zasnąć! Boć właśnie ocknienie ją łamie, boć ono sprawia, że niemasz wokół niej dali, któraby ją pociągała, że niemasz ułudy, któraby jednała ją z życiem. Ocknąć się! Cóż uczynić, jak zgasić te przerażająco białe światła rzeczywistości! Ocknąć się! Więc skłamać miłość, więc pójść z obojętnym, pójść
Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/161
Ta strona została przepisana.