po raz drugi i trzeci tę samą przebywa drogę, że mroźny wiatr odrzucił jej welon żałobny i że smaga jej drobną twarzyczkę, że ręce jej kostnieją, że nogi drżą, chwieją się, wypowiadają posłuszeństwo.
Hrabianka oparła się o, pochylony nad drogą, pień wierzby.
Byle chwilę jedną, byle tchu więcej nabrać, byle przystanąć. Tak i teraz znów naprzód, bo już nadchodzi, zbliża się, już wyciąga ku niej swe szpony, już ją chłonie...
Emilja natężyła wszystkie muskuły, szarpnęła się, lecz pień wierzby nie puszczał jej od siebie, trzymał, więził, aby ją wydać, aby pogrążyć w ścigającej ją ciemni...
Wtem jakiś głos przytłumiony, nieśmiały zadźwięczał w uszach hrabianki.
Ach, zna ten głos, zna, pamięta, choć to było bardzo dawno... I te oczy skrzące się zna również... Należy uśmiechnąć się na powitanie, wypada z uprzejmości samej!... Uśmiechnąć się!... Lecz jakże trudno to uczynić... Juljusz Grużewski!... Słyszała, niezawodnie!... Juljusz!...
Emilja zachwiała się, ale równocześnie uczuła, że jakieś silne ramię wspiera ją, dźwiga, unosi...
Hrabiankę lęk zdjął, lecz wnet rozwiał się, sczezł pod wpływem głosu, który tuż mówił coś do niej, mówił a grzał, ciepłem przejmował, budził...
Emilja otwarła oczy i rozejrzała się ze zdziwieniem dokoła po obcej izdebce, w której się znajdowała.
Zanim atoli zdołała ogarnąć ubogie sprzęty, kominek ceglany, ogień, prychający żwawo po białej korze brzozowych polan, sczerniały pułap, staroświeckie krzesło, w którem spoczywała, puszysty, miękki, ale
Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/173
Ta strona została przepisana.