Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/174

Ta strona została przepisana.

tchnący dusznym zapachem, szal, który ją otulał, — poraził hrabiankę domysł okrutny, straszny, że wciąż jeszcze przebywa w dworku na Zarzeczu, iż lada moment usłyszy znów ten sam nieznośny, szyderczy chrzęst jedwabnej szaty, iż ukaże się jej znów ta twarz pełna, biała, nalana...
Drzwi skrzypnęły. Hrabiankę przejął dreszcz. Ktoś wszedł na palcach do izdebki i zatrzymał się w pobliżu. Emilja przymknęła oczy. Upłynęła chwila. Hrabianka, by zbyć ostatnią wątpliwość, poprzez zamknięte zasłony rzęs spojrzała i ledwie nie krzyknęła ze zdumienia. O dwa kroki przed nią stał Grużewski.
Ten ostatni w lot pochwycił odruch Emilji.
— Jak się pani czuje?
— Więc to waćpan... waćpan? Tutaj... bo nie orjentuję się...
— Spotkałem panią na placyku przed Bernardynami... Była pani tak osłabioną, że poważyłem się panią doprowadzić do tego zajazdu... Ale pani cierpi.. Może wezwać medyka?...
— Nie, nie trzeba. Nic mi nie jest. Znużenie i tylko znużenie. Szłam, a raczej wracałam... powietrze mnie odurzyło. Proszę darować, że mu tyle kłopotu przyczyniłam.
— Mnie, mnie... panno hrabianko?....
Emilja spojrzała smutnie ku buzującym na kominku głowniom.
— Dziękuję waćpanu. Wiem, iż mi nie skąpisz przyjaźni. Rada jestem, że przypadek ciebie a nie kogo innego sprowadził. Zachowaj to spotkanie nasze przy sobie... Mogę polegać?
— Ależ, panno hrabianko, najsroższej tajemnicy może być pani pewną!