Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/177

Ta strona została przepisana.

— W Warszawie rząd narodowy rozkazuje. Gwardje uchodzą z wielkim księciem. Kto żyw za broń porywa! Za Szkołą Podchorążych cały naród poszedł. Chłopicki obwołany dyktatorem! Wódz nad wodze, bohater saragoski. Z bagnetem w ręku powiedzie nasze regimenty tu, do nas, na Litwę, na Inflanty, aż do Batorowych kresów! Od trzech dni popłoch. Kłamstwami o błahych rozruchach chciano zrazu tumanić, lecz wieść nie dała się kordonami otoczyć... i bieży, rozlewa się, drogę toruje naszym żołnierzom, naszym sztandarom!
Emilja chwyciła Juljusza za ręce.
— Mów waćpan, powiadaj jeszcze! Więc to nie sen, więc stało się nareszcie! Życie mi wracasz! Nigdy waćpanu nie przestanę być wdzięczną! Nigdy!
Grużewski pochylił się do rączek hrabianki. Emilja nie broniła ich całunkom.
— Tak, tak, masz waćpan słuszność! Ani jednej sekundy uronić nam nie wolno, wszystkie myśli, wszystkie siły wytężyć należy, wszystkie troski powszednie złożyć na ołtarzu! Bóg waćpana natchnął, Bóg cię zesłał! Patrz, a jam traciła ufność, jam bluźniła, bom poddała się samolubnemu żalowi!... bom zwątpiła, aby życie moje przydać się na coś mogło! Tyżeś mnie zbudził...
— Mościa hrabianko — rzekł cicho Juljusz, cisnąc w drżącem ujęciu rączki Emilji, jest to zasługą tych ziarn, które rzuciłaś w kłoniące się ku tobie serce...
— Waćpan płaczesz?...
— Ze szczęścia, hrabianko.