Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/19

Ta strona została przepisana.

w komórkach, na słomie, nocować, lecz przekawęczył jakoś do świtu. Ba, a tu na świt znów pojazdy, znów gwałtowania o stancję, o kąt bodaj, o komórkę choćby. Ale imć Onoszka, po źle spędzonej nocy, zaciął się. Wejście na poddasze zawarł, aby mu kto ostatniego schroniska nie wypatrzył, a przybywających zbywał zaklęciem, że gdyby sam Napoljon z grobu wstał i z wyspy do Iłłukszty zjechał, to jeszcze by, w gospodzie pod zamkiem, skrawka miejsca nie znalazł.
Opędzał się tedy pan Błażej wcale tęgo natrętom, gdy w tem, około południa, na rzucone mu znów pytanie o stancję, zachłysnął się, oczy rozwarł, osłupiał bez mała.
Tuż przed nim, o krok, połać granatu niebieszczyła się w słońcu, a grała mu karmazynowem brzeżeniem.
Pan Błażej otrząsnął się, oczy przetarł.
Granat żwawiej się zarysował, karmazyn linję żołnierzy odciął, dwie dziarskie twarze ukazał i znów dwoma lampasami na granatowych furażerkach się rozśmiał.
Pan Błażej aż stęknął ze wzruszenia i, nie bacząc na pytania, zadawane mu przez dwóch śmigłych oficerów, zakrzyknął.
— A toż panowie oficjerowie chyba z pod Augustowa!
— Z Warszawy, mój gospodarzu — odparł raźno starszy z oficerów w kapitańskich epoletach. — Bacz na świat drogi i schronienia nam nie odmawiaj.
— Od trzech dni ani ławy wolnej! — wtrącił się z boku jegomość z waszecia ubrany. — Ale, jeżeli panowie oficjerowie pozwolą, to akurat mój pociotek...
Imć Onoszko zacietrzewił się.
— A panu Półnosowi co do tego! Swego patrzeć!