Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/190

Ta strona została przepisana.

rozruch przytłumiony się wszczął. Niby z pozoru zwykłym trybem życie się układało, niby nic się nie zmieniło, a przecież inaczej poglądały matki na synów, inaczej żony do mężów się tuliły. Lecz, co w rozruchu tym było niepojętem, że rozległ się najsilniej tam właśnie, kędy go się najmniej należało spodziewać, bo w Liksnie.
Pani podkomorzyna Zybergowa nadomiar sama sobie wytłumaczyć nie umiała, jak się to stało, iż, miast się spierać z hrabianką Emilją, miast bronić ją przed szaleństwem oczywistem, niewiadomo dokąd wiodącem, sama ze swoją wychowanką układała rewolucyjne plany, sama pomagała jej w szyciu sztandaru, sama zabiegała, byle z Dyneburga czyli aż z Rygi wydostać od wypadku jeszcze ze strzelb kilka, jeszcze z kilka funtów prochu.
Czary istne, czary naszły sędziwą opiekunkę hrabianki i czary tak mocne, że, choć czuła je, rozumiała ich grozę, nie mogła im się oprzeć.
Niekiedy, w chwilach, gdy brakło podkomorzynie widoku Emilji, gdy ta ostatnia rwała samotrzeć konno lub pędziła saneczkami na krańce włości, panią Zybergową bunt ogarniał. I wówczas po stokroć razy zaklinała się, iż się oprze urojeniom dziewczyny, iż nie zezwoli, aby mieszała się do spraw, dla kobiety nie przystojnych, iż nie tknie więcej tych fatałaszków wojskowych, z których jeno denuncjacja i sroga kontrybucja może wypaść. Ale, gdy winowajczyni stawała przed podkomorzyną, gdy nadchodził moment stanowczego ataku, już po kilku słowach hrabianki, panią Zybergową zdejmowała niemoc słowa, a za nią tuż owe czary porywały ją, unosiły. I nie ją samą. Wszak-ci pani podkomorzyna, własnej nie dowierzając energji, uciekła