Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/206

Ta strona została przepisana.

— Lecz od ciebie, kuzynie, Staniewicz przyrzeczenia nie brał!
Grużewski zagryzł usta. Cezary wsparł głowę na ręku i milczał
— Chcecie patrzeć chwili, aż kraj będzie ogołocony z dobytku, z rąk, zdolnych do podniesienia broni, aż z wami w pojedynkę się rozprawią! Trzebaż wam pozwoleństwa, trzebaż rozkazu na piśmie z pieczęcią wierzytelną, bo bez tego lub owego imienia, bez Marcina lub Prota nie możecie roić o spełnieniu obowiązku! Wolej żeby wszystko przepadło, niżby bez nich miało się dokonać!...
Cezary zanurzył palce w swej bujnej, płowej czuprynie i targał ją gniewnie.
— Tysiąc razy toż samo sobie powtarzam...
— Idzie ci o przewód?! Rewolucja sama sobie wodzów znajduje, inaczej, górze jej.
— Nie, kuzynko! Idzie mi tylko o równoczesność uderzenia, idzie mi o to, aby rewolucja nie była powstaniem jednego powiatu, jednej gminy, idzie mi nadto, aby samozwaństwa uniknąć, aby działać ręka w rękę z tymi, którzy niemniej gorąco pragną, którzy położonemi zasługami zdobyli prawo stanowienia, prawo decydowania!
— Na tych wywodach zeszły miesiące!
— Prawda, ale zapominasz, kuzynko, iż liczyliśmy na Telsze, iż sama ręczyłaś za hasło na połowę lutego, iż sama przekonywałaś, że nie trzeba nawet spierać się z komitetem, bo tam, na skraju Żmujdzi, lud rozwinie sztandary, bo on w dzień jeden dokaże więcej, niż wszystkie głębokie plany wileńskich dygnitarzów. Telsze miały nam być tem, czem dla Warszawy Szkoła Podchorążych.