Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/23

Ta strona została przepisana.

a dostrzegłszy w dali za sznurem straganów, brykę ładowną, odrzekł.
— Są, miłościwy paniczu! Ho-ho-tam! Już mnie widzą! Tylko strach — co luda!
— A widzisz, mówiłem, że lepiej było od Dowgieli na Brasław jechać! Licho nas na jarmark zapędziło!
Młodzieniec żachnął się, zerknął niechętnie ku stojącemu obojętnie imć Onoszce i dodał:
— A tu nawet ani się z kim dogadać!
W tejże chwili, tuż przed młodzieńcem, ukazał się opiekły jegomość z waszecia ubrany, o małych płowych oczkach i wielkim, czerwonym, guzowatym nosie. Młodzieniec skinął nań i zagadnął.
— Mój przyjacielu, gdzie tu gospodarza szukać!
Jegomość wydął bombiaste policzki.
Ne suprantu, mój przyjacielu!
— Daruj acan, lecz supponowałem...
— Więc acan na drugi raz nie suponuj! I po ludzku się odzywaj!
Młodzieniec pokraśniał.
— Litewską mowę masz sobie za uchybienie!?
— Bom przyjacielstwa z acanem nie zapijał! Chcesz gospodarza, to się acan obróć! Sztuki dokażesz, jak się z nim lepiej dogadasz.
Młodzieniec mimowoli ku Onoszce znów spojrzał, lecz ten równocześnie, jakby w ciżbie kogoś upragnionego dostrzegł, bo rzucił się na przełaj przez stragany i wozy.
Jegomość roześmiał się jowialnie. Młodzieniec zaklął.
— A bodaj was z taką gospodą!
— Bodaj nie bodaj — potrzebujesz acan czego, tarabań się do gospody i hukaj, a może, coć trzeba, wyhukasz.