dali, na drodze od nadjeziorza, ozwał się miarowy łomot tarabanów i ochocze dźwięki trąbek.
Tłum, porażony zbliżającemi się dźwiękami, osłupiał.
Lecz tarabany z trąbkami, cale nie turbując się o alterację, stłoczonej przed kościołem, ciżby, coraz pełniej uderzały, coraz zawziętsze wybijały takty, coraz żwawiej ku ciżbie nadchodziły.
Jeden tylko jegomość, z waszecia odziany, nie stracił fantazji. Stoczył się z opłotków, i w sam środek tłumu wpadłszy, jął go rozsuwać, a szeroką drogę żłobić od kościoła ku tarabanom.
Te ostatnie teraz w okamgnieniu dosięgnęły tej drogi i w całej pełni ukazały ciżbie pochód dziwny, osobliwy, nieznany.
Więc przodem, na krępym podjezdku, szlachcic w zielonej myśliwskiej kurcie i czapie rogatej. Na pierwszy rzut — niby leśniczy, boć kordelas u pasa, flinta przewieszona i torba, kłaniająca się pęczkiem troków. Jeno szerpentyna u boku i kokarda biało-amarantowa u czapy coś o innej szarży szlachcica zdają się powiadać.
Za tym jeźdźcem, trzy tarabany i czterech trębaczy. Kurty strzeleckie, krojem pańskiej barwy, aby kokardy, aby twarze tak zadufane a junackie, aby pistolety i pałasze, tak butnie łyskające, że ani dopuścić, by komu innemu, niż sobie sługowali. Dwóm z nich już siwizną srebrzą się skronie, trzem jeszcze puchy młodzieńcze nie ściemniały pod nosem — a nic, jeden takt trzymają.
Za muzyką chmara strzelb, czwórkami. Komiśne czamary, czapy granatowe, żółte patrontasze, pęki wstęg u czap, chłop w chłopa na schwał.
Tuż za tym oddziałem gromadka jeźdźców, niby
Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/236
Ta strona została przepisana.