Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/237

Ta strona została przepisana.

sztab, niby jakowaś generalicja różnobarwna, różnozbrojna, lecz tem niezwykła, iż mająca za czoło, za serce swe, za dygnitarza, młodzieniaszka, smukłe a tak urodziwe pacholę, że ani wzroku odeń oderwać, ani napatrzeć się twarzyczce delikatnej, rumieńcami malowanej, a okolonej pierścieniami krótkich, wijących się złotopopielatych włosów, które wydzierały mu się niesfornie z pod aksamitnej konfederatki.
Młodzieniaszek atoli cale nie zdawał się być dumnym ze swej szarży, bo wpółprzymknięte jego oczy ścigały dal tak odległą, tak nieuchwytną, jakby, wraz z trzymanym w ręku a zwiniętym sztandarem, oderwać się chciał od otaczającej go gromadki i ulecieć. Lecz wzamian anglez, niosący młodzieniaszka, wszystkiemi żyłkami swego suchego łba, całą prężnością swych stalowych pęcin, całym ogniem swych niespokojnych ślepi znaczył wielką dźwiganego jeźdźca dostojność.
Ciżba tymczasem, na widok młodzieniaszka, długim poszmerem zabrzmiała. I, nie bacząc na las najeżonych kos, który za sztabem się ukazał jęła w głos hukać:
— Bogać nie!... Grafianka!... Liksnańska panienka!... Ewmilja!... Giwie!... Ona nasza sprawiedliwa! Rodzona! Antamżu âmżenuju!
Zawołania te, z początku nieśmiałe, oderwane, jęły się wzmagać tak, że trąbki i tarabany już głuchły, gdy wtem, niby dla ładu zaprowadzenia w powstałym zgiełku, huknęły dzwony kościelne. Ciżba umilkła pokornie, — za nią ucichły i trąbki, i tarabany. W rozwartych naścieżaj drzwiach kościelnych, mignęły żółte światełka gromnic i tuż monstrancja łunami swych złocistych promieni trysnęła.