mownością tknięty, spojrzał przed się ku sztandarowi, słusznie odeń odsieczy się spodziewając. Lecz z pod sztandaru wychyliła się ku księdzu twarz młodzieniaszka, twarz takiem rozmodleniem natchniona, taką jasnością bijąca, że proboszcz, nie zważając na zamierzone przemówienie, padł krzyżem i „Pod Twoją obronę“ jęknął.
Trzy pacierze nie wyszło, a tuż pod kościołem trąbki z tarabanami, udawszy krótką pobudkę i lud nią wszystek z kościoła wygarnąwszy, wpadły w ochocze, zawrotne tempo zawadjackiego mazurka.
Na placu zakotłowało się. Pochód zbrojny sformował się i ruszył z miejsca, mając teraz pośrodku sztandar rozwinięty a łopoczący na wietrze całą jaskrawością amarantu, a na czele swem z waszecia ubranego jegomości, który muzykantom przyśpiewywał.
Dabar Lenkay neprapule,
Kol Żemaytiay giwi!
Kad wysi pri gienkła pule
Tad yr bus szczestliwi!
Lenkay, Lijtuway, Żemaytiay draugibio,
Kayp wysada buwom, Tayp busem wyinibio!
Ciżba, która, zda się, do wiwatowania się gotowała, na dźwięk litewskiej piosenki jegomości, czegoś zastanowiła się, czegoś onieśmielała. Ten i ów w oczach sąsiada racji dla swego myślenia patrzył, ten i ów znajomka poszturchiwał znacząco, ten i ów tchu nabierał, — a żaden w głos ozwać się nie ważył.
Trwało atoli to widoczne wahanie krótko, bo kiedy pochód zbrojny na drogę, do pałacu wiodącą, miał skręcić, z ciżby wyrwała się stara, łachmanami spowita baba, i, zanim w rozczochranym jej a czarnym łbie najbliżsi zdołali rozeznać Pociochę, czarownicę, ta już pod