Jegomość z waszecia przy tych słowach ruszył obojętnie na ganek i znikł we drzwiach izby gościnnej.
W izbie gościnnej młodzieniec próbował rozmówić się z panią Błażejowa, lecz, gdy po raz szósty usłyszał „nie wiem, dobrodzieju“, odwrócił się od szynkwasu i ze złością jął sadowić się za stołem, pod oknem, napędzając swego pachołka, który był z puzderkami nadszedł, aby się żwawiej uwijał.
Pachołek, ku niemałemu zgorszeniu pani Błażejowej, zaczął z puzderek dobywać naczynia, garnuszki, słoje, butelki, a bez mała całą ucztę zastawiać przed młodzieńcem.
Jegomość z waszecia, który był w pobliżu zabawiał się kubkiem, ozwał się jowialnie.
— Ba — ba! Żeby Onoszko miał co dnia takich trzech, to by bez butów chodził.
— I wart tego, kiedy tak gospody pilnuje. Toć niesłychany obyczaj! Psa kulawego przed podjazdem!
— Hm! Kto Morozdynia nienawykły, temu dziwno.
— Może waszeć się przy siądziesz do stołu?
— Najpierw muszę wiedzieć do czyjego?
Młodzieniec pogładził wąsika.
— Jestem Grużewski!
— Z Kielm? Z rosieńskiego? Może, może syn imć pana Jakóba!?
— Tak!
Jegomość wyciągnął ręce do Grużewskiego.
— Patrzże, czyż bym się spodział! Półnos jestem, Półnos z telszewskiego, z Pikieli, z tych nad Łuszą.
— Niech pan siada, proszę! Więc znał pan mego ojca nieboszczyka?
— Nieboszczyka, mówisz dobrodziej! Hm! U Jędrzeja Soroki, pod Oszmianą, go widywałem! Pan Jakób! Pan
Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/24
Ta strona została przepisana.