Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/251

Ta strona została przepisana.

kowski ze strzelcami będzie następował wprost na strzały! Stęgwiłło z kosami za nim!
— Na Boga, mościa hrabianko! toć lepiejby języka! — upomniał pan Kleczkowski. — Właściwie niewiadomo: z kim, gdzie i jak?...
— Nie czas na debaty! Słuchać! Imć Prószyński trzymać będzie dowództwo. Kawalerja za mną... w konie!
Anglez hrabianki, naciśnięty ostrogami, dał szczupaka w bok i powiódł gromadę jezdnych łąką, w stronę strzałów, które teraz już z tyraljerska się sypały.
Konie rwały z kopyta, wypryskując kawały żłódzi a tratując odważnie lodowe kałuże. Oddział zbliżał się szybko, już widział ogniki, poprzedzające każdy strzał, już słyszał ponure warczenie bębna, już odróżniał niemilknący głos komendy.
Bitwa i bitwa z wojskiem regularnem, wrzała tuż, kłębiła się w ciemni.
Nagle Półnos, który na swym dereszu angleza Emilji się trzymał zawzięcie, wrzasnął z desperacją.
— Stać, ani kroku!
— Co waćpan!
— Oparzeliska! — stęknął Półnos, mocując się z dyszącym a szarpiącym się koniem.
Oddział stanął, jak wryty.
— Trzeba na piechotę! — Inaczej ani myśli!
— Zsiadać! — rozkazała hrabianka.
Wtem jeden z łyskających w oddali ogników hen ku niebu wytrysnął, sypnął pióropuszem skier, buchnął krwawym płomieniem i łunami światła rozdarł ciemń.
Oddział wydał okrzyk zgrozy. Teraz o kilka stajań widział, jak na dłoni, tuż pod gorejącą stodołą, szamoczących się z zestrachanemi końmi kawalerzystów po-