Tyle było do czynienia, tyle zachodu z organizacją, z przyjmowaniem nadciągającego ochotnika, z rannymi, że dzień cały zeszedł. Gdy zaś, pod wieczór, zbierano się do wymarszu, deszcz takiemi potokami wody chlusnął, iż o ruszeniu oddziału mowy być nie mogło. Trzęsawiska bowiem, otaczające sadybę, jednę z drogami i wyniosłościami utworzyły rozciecz.
Po północy dopiero deszcz ustał, a wicher przejmujący zaczął pomagać w obsiąkaniu kałużom.
Hrabianka, która, otulona płaszczem, pod resztką strzechy, czuwała dotąd nad chorą a wyczerpaną Anetka Prószyńską, zerwała się szukać Półnosa. Boć on jeden zdolen był umniejszyć klęskę, wynikającą ze straty czasu, on jeden, jako znający wskroś i okolicę i ludzi, mógł dokonać poselstwa, od którego całe powodzenie planów Emilji zawisło.
Tak, bo nie dość było iść na Dyneburg, nie dość stanąć pod murami fortecy, trzeba było jeszcze pamiętać, że warunkiem zwycięstwa było, aby pierwszemu strzałowi powstańców odpowiedział bunt wewnętrzny, bunt Szkoły Podchorążych. Więc do nich należało dotrzeć i uprzedzić ich o dniu i godzinie.
Aliści niełatwo było wykryć, śród leżących pokotem, telszewskiego szlachcica. I hrabianka możeby przed świtem nie znalazła go, gdyby nie Pociocha, która wskazała jej na stojący między kosynjerami tarantas.
Półnos, na zawołanie Emilji, jął gramolić się a sumitować, jako cale sprawiedliwem mu się zdało, aby nieprzyjacielski oficer ustąpił miejsca człekowi starszemu wiekiem a nienawykłemu do symulowania żaby w błocie i jako oficerowi na dobre to wyjdzie, bo mu zatwardziałość niechybnie na wilgoci zmięknie.
Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/256
Ta strona została przepisana.