Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/257

Ta strona została przepisana.

Hrabianka, nie bacząc na wywody Półnosa, zwierzyła mu się z zamysłem.
Szlachcic telszewski w jednej chwili się rozczmychał.
— Hm-hm! Djabłu w gardło zajrzeć, języka po drodze zbierać, patrzeć prochu i broni!... Niechże będzie!... Jeno warunek, że mi wolno kompanję dobrać, tarantasu zażyć i oskubać nieco niewolnika, bo prostą drogą nie trafi.
Emilja, nie wchodząc w szczegóły, bez wahania przystała na wszystko, aby fantazji szlachcica się nie sprzeciwiać.
Półnos żwawo zabrał się do czynienia przygotowań i takich, że gdy nareszcie tarantas wytoczył się z obozowiska a telszewski szlachcic zjawił się przed hrabianką, dla odebrania ostatnich instrukcji, Emilja nie mogła powstrzymać się od okrzyku zdumienia. Półnos przedzierzgnął się w majora inżynierów rosyjskich.
— Ależ waszeć snadnie możesz się zdradzić!
— Nic! miłościwa hrabianko; paszporty akuratne mam w zanadrzu, kuczera mam, forysia mam, babę do pomocy mam. Niech trzech obwieszą, czwarta podoła. Mundur nieco przyciasny i majtczyny wilgocią napęczniałe... ale nic sobie, pod płaszczem ujdzie.
Półnos jeszcze garścią żartów sypnął, do tarantasu wskoczył i odjechał.
Ta maszkara atoli przypomniała Emilji o niewolniku, z którym coś należało postanowić, a którego, obranego teraz z odzienia, nie godziło się poniewierać.
Imć pan Godaczewski upierał wprawdzie, aby, bez długich korowodów, i tego więźnia, i jegrów, żywcem pojmanych, ołowiem potraktować, lecz głos ten nie znalazł posłuchu.