— W Święcianach ma się zacząć, — w Oszmianie podobno już się zaczęło.
Emilja spojrzała ku panom Godaczewskiemu i Buchowiczowi.
Musimy więc albo na Wiłkomierz albo ku Poniewieżowi.
Pan Łopaciński stropił się. Miał nowiny. Zbierał je ciągle. Bo codnia ktoś zajeżdża po wiadomości. Do Widz nadciągnął znaczniejszy oddział kozaków. W Wilnie popłoch. Rozsyłają gęste patrole. Traktem Wileńskim niebezpiecznie. Od Mińska nadeszły słuchy o wymarszu całej dywizji. W Święcianach mają oddział inwalidów i sześćdziesięciu grenadjerów gwardji konnej, zapasy amunicji znaczne. Co więcej, wszystko trwa w pogotowiu. Kto wie, czy nie najlepiej w lasy zapaść i języka czekać. Gdy znaczniejszy oddział podejdzie, wówczas przedrzeć się ku niemu. Jedna baryłka prochu jest, ołowiu na baryłkę starczy, czem chata bogata. Koni na wymianę dwadzieścia jest gotowych. Znajdą się i wasągi, jeżeli konieczne. Ranni niech zostają. Wywiezie się ich na leśniczówkę. Bo tutaj niewiadomo. Przewodników się dobierze. Po gajowych już wyprawiono. Poprowadzą w takie ostępy, że ich nawet cały korpus nie wykryje.
Wywody pana Łopacińskiego, zwarzyły starszyznę, Zaległa chwilowa cisza. Przerwał ją dźwięczny, spokojny głos Emilji.
— A czy przewodnicy, których nam waszmość przydzielisz, znają dobrze okolicę?
— Osobliwie jeden gotów po omacku, choćby do Warszawy wycelować.
— W takim razie ruszamy za dwie godziny!
Panowie Godaczewski i Buchowicz zafrasowali się.
Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/281
Ta strona została przepisana.