Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/290

Ta strona została przepisana.

Emilja bez słowa zawróciła do oficyny, kędy w ustronnej izdebce leżał młodszy Stęgwiłło.
Ranny dyszał ciężko, cisnąc do piersi kurczowo zagiętemi palcami krwią nasączone bandaże. Twarz młodzieniaszka, w migotliwem świetle woskowych świec, wydawała się ciemnoziemnistą.
Hrabianka stanęła u wezgłowia. Cyrulik, który był z kąta wyhynął, na rzucone mu spojrzenie, rękoma strzepnął bezradnie. Starszy Stęgwiłło trwał we drzwiach.
— Pan cierpi bardzo, — rozległ się nagle cichy głos Emilji, — lecz to minie, przejdzie... a zostanie wzamian na całe życie radość ze spełnionego czynu, z dokonanego świętego obowiązku prawego syna ojczyzny... Za mnie, za mnie to wziąłeś te rany... Tyś dopadł mnie tam, na kurhanie, tyś wyrwał mnie moskalom... Boże ci błogosław...
Emilja pochyliła się i złożyła na czole młodzieniaszka pocałunek. Rannego jakby dreszcz przeszedł. Rozwarł szeroko zamglone oczy, chwycił drobną, strupami nasęczoną rączkę hrabianki i do ust przycisnął. Lecz w tej chwili jakiś głuchy bulgot szarpnął jego piersią, ręce Stęgwiłły opadły bezwładnie, głowa zwisła. Po ziemnistej twarzy młodzieniaszka toczyły się jeno dwie wielkie łzy.
Wózek ruszył boczną drogą i zasunął się niebawem w leśne poszycie. Konie parskały raźno, ścigając przodem jadącego kawalerzystę z zapaloną pochodnią. Silniejszy podmuch wiatru sypnął naraz śniegiem, pomieszanym z drobnym, lekkim a jakby ciepłym deszczem.
Półnos okutany derą prawił coś, wydziwiał po swojemu, z czegoś się śmiał, nad czemś wzdychał, na coś