wyrzekał. Hrabianka ani słuchała, ani rozumiała. Rozszerzone jej źrenice zanurzały się w głąb leśnej ciemni poprzez skośne, białe smugi śniegu i lśniące struny deszczu.
Hen, w dali za wózkiem, kiedy ten wjeżdżał w głębszą kolej drogi, łopotały kopyta, prowadzonego przez starszego Stęgwiłłę, plutonu.
Aż śnieg raptem ustał, rozumiejąc, iż kwietnia i tak nie wybieli, naprzykrzyło się i deszczowi. Las teraz czerniał coraz mocniej, zwierał konary swych drzew ponad drogą. W blaskach migocącej na przedzie pochodni stroił splątane swe pnie i gałęzie w fantastyczne kontury, jakiemiś kolumnami olbrzymiemi się kłaniał, jakieś ogniki świetlane przy ziemi zapalał w gęstwinach, jakiemś poszmerem chrobotał.
Naraz echo dalekie przyniosło odzew splątany, a przecież dźwięczny, przecież harmonijny. Odzew ten powoli zamienił się w odgłos coraz równiejszy, coraz pełniejszy, coraz wyraźniejszy.
— Nasi śpiewają, — mruknął Półnos.
— Śpiewają? Ach tak, prawda śpiewają...
— Albo i nie nasi.
Wózek, który był się ostro za pochodnią toczył, nagle w ślady za pochodnią czegoś zwolnił.
Pieśń rytmiczna, harda buchnęła teraz tuż w pobliżu.
Krwi nie wołamy, zdobyczy nie chcemy,
Do mściwych mordów, do łupiestw niezdolni,
Tylko Ojczyznę odzyskać pragniemy,
Tylko być wolni!...
— Koroniarze, dalipan, koroniarze panno hrabianko.