Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/292

Ta strona została przepisana.

Dokoła pochodni wszczął się zgiełk. Wózek wjechał stępa pomiędzy szereg pośmigłych cieniów.
— Co to? Kto?
— Wileński Uniwersytet!... Z kim mamy honor?
Wózek przystanął. Półnos wyhynął ku młodzieży.
— Panowie akademiki! Doskonale! A cóż to nie poznajecie? Nasz dowódzca jedzie!...
— Hrabianka? — Nasz pułkownik? — Plater? — padły pomieszane głosy.
— A toście zgadli, — przyświadczył raźno Półnos.
— Wiwat nasz pułkownik! Niech żyje nasz pułkownik! — huknęła młodzież.
— Dziękuję panom, dziękuję, Kto dowodzi?
— Michał Lenartowicz.
— Może krewniak pana Kajetana? — wtrącił pośpiesznie Półnos.
— Krewniak.
— Ilu razem?
— Dwadzieścia dwururek. Machwic, Tecław, Nowicki, Waszkiewicz, Łazowski, Sawicki i Piotrowski... kapralują.
— Dziękuję panom za odsiecz pod Ligunami, dzielnieście stawali.
— Aby szczęśliwy przypadek nastręczył nam małą zasadzkę na kozuniów, panie... panno pułkowniku. Akurat wyrwaliśmy się z Wilna prosto z pod Pelikana.
— A toż co za ptak, panowie? — znów się wściubił Półnos.
— I nie ptak ale nielada ptaszek u Nowosilcowa.
— Jaki duch w Wilnie?
— Uniwersytet gotowy. Czekają hasła, czekają ataku na miasto. A kto może ten, jako my, drobnemi partjami, szuka oddziałów. Garnizon w mieście mocny,