oziminy, i lasy ocknieniem wiały, i ziemia zdawała się oddychać pełną piersią. I nawet kryć się, szukać bocznych dróg, krzaczastych osłon nie było potrzeba, bo tuż waliły całe kawalkaty powstańców, bo dygotały bryczki, skrzeczały wózki, łomotały kuźnie. A im bliżej Oszmiany, tem rozgwar większy, tem zgiełk silniejszy, tem pewniejsze siebie oblicza, tem zadufanie głębsze a fantazja mocniejsza.
Teraz ani się pytać o drogę, ani myszkować bokami, ani patrzeć rzetelniejszego obywatela.
— Oszmiana? — Jak strzelił. — Prosto na Słobódkę. — Zmylić niepodobna, o, jak te fury ładowne, jak ta nejtyczanka fuzjami stercząca, jak te dwa łyki, co na piechtę idą moskaluków tarmosić.
W Słobódce cała rewolucja powitała Platerównę. Ledwie się przecisnąć, ledwie opędzić ciekawości, ledwie wymówić gościnie. W Słobódce nadto pierwszy patrol oszmiański, pierwsi żołnierze. Trzydziestu kawalerji na tęgich podjezdkach. Czapy rogate z czerwonemi kutasami, kurty zamaszyste, uzbrojenie tęgie, jeden w drugiego strzelec konny albo i dragon prawdziwy.
Dowódzca patrolu młodzian impetyczny. Zasalutował, sprezentował się. Zakrzewski, doktora oszmiańskiego syn, a z nim porucznik Klott, jeden z sześciu Klottów, którzy takoż sprawie służą, i jeszcze Czernicki, stateczny wolontarz, rejentowicz.
Z patrolem ułożyło się po wojacku. Klott porwał się, zatoczył koniem i runął do Oszmiany przodem nadciąganie oddziału zwiastować. Pan Czernicki ofiarował się towarzyszyć.
Emilja teraz konno, przodem, za nią panowie Godaczewski i Buchowicz, nawet Półnos na kobyłce
Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/296
Ta strona została przepisana.