Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/299

Ta strona została przepisana.

zasobnej wdowy, kwasy prysły, rozwaga kazała zapomnieć o własnych ambicjach.
Bo i cóż ten mały oddziałek, wycieńczony, sklecony ledwie, kilkudziesięciu połatanych liczący żołnierzy, znaczył przy tych zastępach, przy tych sprawnych kompanjach, bataljonach prawie.
Pan Buchowicz uciął, iż czasami jeden starczy za całą kompanję. Aleć w tem ozwaniu był raczej piękny wyraz a nie treść żywa. Tysięcy trzeba na tysiące nieprzyjaciół. A co teraz? — Zapewne oddziałek naddźwiński będą chcieli skasować, rozproszyć między własnemi szeregami. Niech rozpraszają.
Lecz tu znów Stęgwiłło nasrożył się.
— Jakże, panno grafianko, a coże dusiaccy choćby... powiedzą?
— Pójdą za naszym przykładem...
A przykład jest łatwy. Komuż służymy? Czyjejże chcemy wolności? Ziemi polskiej. A ziemia polska jest jedna i tutaj, nad Oszmianką i tam nad Dźwiną i owdzie nad Łuszą. Tu jest dowództwo, tu jest władza obywatelska, więc jej posłuch się należy. Wystąpiliśmy, aby walczyć a nie aby przewodzić, każdy znajdzie więc tutaj zadość obowiązków do spełnienia.
Tymczasem obszerny dworek pani Michałowskiej, który, na rozkazy pana komendanta placu, rozwarł był swe podwoje a jakimś tylko famulusem pokłonił się gościom, milczał w swym rdzeniu. Dwie sługi niby się uwijały, zbierając z izdebek jakoweś drobiażdżki, które by zawadzać snadnie mogły przybyłym, niby zaścielały, posłania, ale to nie szło im zbyt sporo.
Dopiero, kiedy już pan Godaczewski z Półnosem zaczęli się frasować, gdzieby tu szukać w mieście po-