Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/30

Ta strona została przepisana.

— Dlatego, że takim, jak dobrodziej, do niego nie pilno.
Grużewskiemu oczy błysnęły.
— Nie sądź pan, kiedy nie znasz!
Półnos szarpnął wąsa i odrzekł stłumionym głosem:
— Gdybyś dobrodziej inaczej myślał, to byś w mundurze chodził.
— Ale w jakim! Do Królestwa by mnie nie wzięli, bo nie wolno, trzeba by tutaj, do Dyneburga, do szkoły podchorążych...
— Więc nawet. O cóż idzie, żeby potrafić. Źle dziś szlachcicowi bez ziemi, ale jeszcze gorzej bez porucznikowskiego bodaj instrumentu. Szmat życia oglądałem, na wiatr nie powiadam. W dwunastym byłoby inaczej, gdyby potrafiono.
— A nadewszystko, gdyby służono jednemu sztandarowi, a nie dwóm.
— Prawda, lecz i z tych, co szli poczciwie, nie wielka była uciecha. Dziś trza prócz rąk sztuki oficerowania, inaczej znów okazja pójdzie na marne.
— Sądzisz pan, że się zanosi?
— Nic nie sądzę.
— U nas, w rosieńskiem, chodzą słuchy. Przed wojną z Turcją również bałamuctw było co niemiara. Mniemałem, iż acan wiesz lepiej.
— Wiem, wiem! — mruknął Półnos. — Dobrodziejowi akurat wiele by z tego przyszło! Ciekawyś, a więc tyle wiem, że tak dłużej być nie może.
— Oo! Ot, prawda jedna, panie Półnosu! — przyświadczył z boku Werculin. — Ot dobrze, a krótko powiedziane! Tak dłużej być nie może!
Półnos drgnął zlekka i spojrzał znacząco na Grużewskiego, lecz ten odwrócił się był właśnie ku majo-