siłku, wytoczyła się z korytarzyka pośmigła, z wymuszonym wyrazem twarzy jejmość.
— Jestem Michałowska. Panowie tak niespodziewanie... i podobno z daleka?
— Z pod Dźwiny, a może i lepiej.
— Co się to dzieje — co się to dzieje! Trudno. Wy gody tutaj wielkiej niema. I w dodatku jakaś panna razem z panami... —
— Hrabianka Platerówna.
— I także powstaniec?...
— Dowódzca naszego oddziału.
— Dowódzca? — Co się to dzieje, co się to dzieje! — Więc proszę wszystkich na wieczerzę. Już szykują do stołu. Skromne przyjęcie. Wszystkie kury wczoraj mi zabrali... Takie czasy!
— Nie myślimy się pani naprzykrzać...
— A już nie. Taki i nakryli. Więc proszę i niech ta panna, to jest ten dowódzca wasz także...
Pani Michałowska jeszcze czegoś westchnęła, raz jeszcze zdziwiła się czegoś i, zawinąwszy powłóczystą suknią, znikła w głębi korytarza.
Kuso zapowiadała się gościna. Półnos zapukał do izdebki Emilji. Lecz ta jeszcze nie była gotowa. Gdy naraz wpadł, jak wicher, Michał Lenartowicz.
— Gdzie panna... pułkownik nasz?
— Zaraz wyjdzie.
— Mam gwałtowną sprawę.
— Stało się co?
Musimy stąd natychmiast się wynosić.
— Jakto? Wyruszać z Oszmiany?
— Nie, z tego domu, w tej chwili, ani minuty dłużej pod tym dachem.
— Ale skądże to panu akademikowi przychodzi?
Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/300
Ta strona została przepisana.