chają, niech rozpowiedzą, niech roztrąbią... że smarowanie zamyślamy moskaluszkom wyprawić, że ich napędzić chcemy, aby ze świętej ziemi naszej się wynosili... Niech wygadują, żeśmy z dobrą kopę sołdatów i burłaków do czyśćca odprawili i że dla cara mamy tyle akurat uszanowania, co dla pelikanowego pośladka.
Lenartowicz odął się gniewem na taki morał. Ale i hrabianki nie zdołał przekonać.
— Milej nam byłoby gdzieindziej, godzę się z waćpanem, lecz, czasu wojny, niema wyboru... Nawet u wrogów żołnierz rezyduje. Nie zasad patrzy, nie cnót, ale dachu nad głową.
Stąd kiedy nareszcie ruszono do wieczerzy, Lenartowicz jeno z uwagi na hrabiankę, poszedł za jej przykładem. Tak był przecież nachmurzony, tak nasępiony, że ani się wokół nie rozejrzał, ani nie widział skrzywionej melancholijnie pani Michałowskiej, ani okiem rzucić nie raczył na pannę Joannę Michałowską, która, jakby na złość, tuż, obok, rozłożyła z szelestem swe bufiaste falbanki.
Zresztą rozmowa się nie kleiła przy stole.
Pani Michałowska do swego, powtarzanego ciągle „co się to dzieje“ — dodała raz „ale co z tego wyniknie“, — lecz w tem miejscu, Półnos szmyrgnął nadziewanym na widelec łazankiem i odparł impetycznie:
— Rzeczpospolita Polska będzie, od morza do morza będzie, bo musi być...
— Prawda, tylko, że Rosi-ja straszna potęga...
— Ale niech tylko wszystek lud nasz rzeczpospolicki ruszy się, niech się za ręce weźmie od Czarnego do Bałtyku to owa, jak dobrodziejka prawisz, straszna „Rosi-ja“ sama Piotra dostanie, nogi za pas i do własnego gospodarstwa podrałuje.
Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/302
Ta strona została przepisana.