Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/304

Ta strona została przepisana.

ukazując dwurząd perlistych ząbków, czarne pukle falistych włosów drżały ponad filigranowemi muszelkami uszu.
Lenartowicz tak był tem zjawiskiem zaskoczony, tak olśniony, iż cała go pewność siebie odbiegła, iż ani umiał odpowiedzieć, ani mógł wzrok swój od zjawiska oderwać.
— Joasiu, proszę się nie mieszać — zachrobotał przeciągle głos pani Michałowskiej.
Czarne przepastne oczy odwróciły się nagle i zasunęły długie, jedwabiste firanki rzęs. Lenartowiczowi krew uderzyła do głowy. Pochylił się nad talerzem i tak trwał bez ruchu.
Wniesiono nowe półmiski. Na stole ukazały się omszałe butle. Hrabianka skinęła gospodyni i wysunęła się do swej izdebki. Starszyzna mocniej się przypięła do jadła. Wino podnieciło apetyty.
Półnos się udobruchał, rozczmychał.
— Wybacz, dobrodziejko, żeśmy tak po hajdamacku, ale w tym rozgonię, polityczność schodzi u człeka na psy.
— Nie mam nic do wybaczenia.
— I owszem, i owszem, dobrodziejko!... Znałem jednego Michałowskiego, który był komisarzem powiatowym jak to moskaluszki nazywają, „strapczyn“...
— Mój świętej pamięci mąż był sędzią...
— Sędzią, patrzcie! Więc, pani sędzino dobrodziejko, po tej myszce, którą ta butelczyna trąci, odrazu widział mi się palestrancki napój... Ślicznie tu u was w Oszmianie. Tęgie miasto, serdeczni ludziska a zasobność musi wielka.
— Resztki jej są jeszcze dzisiaj.
— I nowego duchem przybędzie.