Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/307

Ta strona została przepisana.

chałowska niby to chciała zatrzymywać kompanję, lecz Stęgwiłło skinął na pana Buchowicza. Zawrócono do izdebek. Jednemu Lenartowiczowi ciężko się było wydostać z jadalni. Tuż obok niego stała teraz ta zjawa pelikańska, chciał jeszcze raz bodaj w te czarne głębie jej oczu zajrzeć. Ani myśli. Bokiem odwrócona, talerzyki składa, służebnym niby pomaga. Nie widzi.
Wtem zabieliła się chusteczka. Lenartowicz chwycił ją, zanim podłogi dosięgła i nastręczył się posuwiście.
— Pani wybaczy... oto zguba!...
Lecz zjawa pelikańska, nawet nie odwróciwszy się, chusteczkę odebrała i kiwnęła nieznacznie profilem.
Akademik się skonfundował. Tymczasem panna Joanna zaszeleściła mocniej falbankami i znikła w bocznych drzwiach jadalni.
Następnego dnia, wczesnym rankiem, Emilja z panem Buchowiczem i Godaczewskim zdołała nareszcie docisnąć się do sztabu. Jałowo ta prezentacja wypadła. W sztabie roiło się od wszelakich wolontarzy, naczelników, dowódzców, organizatorów gromad. A wszyscy byli tutaj, jak u siebie. Znali się, witali, gwarzyli, przymawiali sobie a obocześnie rozmaici poglądali ku wytarzanym mocno już kurtom panów Godaczewskiego i Buchowicza a już wiotkiej postaci hrabianki Emilji nie spuszczali z oka, to ją sobie wskazując, to uśmiechami porozumienia wrażenia swe dzieląc. Obco i nieswojsko było Emilji, gorzko się czyniło panu Buchowńczowi i Godaczewskiemu.
Kiedy po długiem oczekiwaniu wprowadzono Emilję i jej poruczników do komnatki adjunkta sztabowego, tenże przyzwał samego szefa sztabu, pana Jaźwińskiego.
Rozmawianie się było krótkie.