Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/313

Ta strona została przepisana.

— Wiwat Przeździecki! Wiwat Naczelnik!... Niech żyje!... Niech żyje!...
Zakotłowało się wszystko, niby zbożny łan, za podmuchem wiatru, pochyliło. Orszak zapadł się hen, pod ołtarzem. Odzywają się trąbki. W dali białe wysypują się komeżki, promienie słoneczne przeglądają się w monstrancji. Cały rynek ugina kolana, koniska nawet łby pochylają a grzebnemi nogami biją pokłon należny.
Milczenie zalega, czasami ktoś jęknie, czasami koń parsknie, czasami spazm szeptanego pacierza przenikliwiej się ozwie.
Cisza.
Naraz, przy ołtarzu ukazuje się biały habit. Ksiądz Jasiński, z krzyżem w ręku, strojnym w amarantowe szarfy, żegna lud powstański i powiada. Krótko powiada, ale musi mocno, bo kto bliżej ołtarza, temu oczy skrami sypią, dech w piersiach zamiera z tego całego jego własnego mizeractwa pokazywania.
Jeszcze raz krzyż w amarancie błysnął a głos księdza Jasińskiego huknął jak grom:
— Za wolność, za prawa, za wiarę, za ojczyznę naszą!
— Za naszą! — Za naszą! — wołają tłumy.
I tuż łomoczą bębny na podniesienie, na wszelkiej dostojności ukorzenie przed Panem nad Pany. Znów cisza. Chylą się czoła, kłonią najsztywniejsze postacie. Nawet żydki, co dla polskiego sentymentu, z rodałami za milicją przycupnęli, pozdejmowali grzecznie jarmułki.
Jeszcze chwila, jeszcze kłęby kadzideł, przeciągły, zawodzący łaciną głos ministranta i już pieśń, pieśń nad pieśniami wstrząsa całym rynkiem, dobija się do