Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/315

Ta strona została przepisana.

kurt myśliwskich, nieforemnych, wymiętoszonych, postrzępionych czap.
Plamą tą był oddział hrabianki Emilji.
Oddział przecież na zbliżanie się strojnego orszaku, lepiej się zwarł, wyprostował linje szeregów, hardziej poglądał.
Orszak strojny był już w pobliżu, plama naddźwińska mogła rozeznać piękne postacie sztabowych dygnitarzy. Ale to właśnie rozeznawanie wprawiło w zdumienie panów Godaczewskiego i Stęgwiłłę, którzy tuż za Emilją stali w rzędzie z panami Buchowiczem, Desztrungiem i Półnosem. Oto główną treścią jakby rdzeniem całego sztabu był jakiś olbrzym srebrnowłosy, w granatowym sukiennym kontuszu, białym żupanie, w czapie białej, czarnym brzeżonej barankiem, w żółtych butach z karabelą złocistą u szerokiego, tkanego pasa.
— Jakby sam pan Twardowski z księżyca zjechał. — bąknął pan Godaczewski.
— Myślałem Przeździecki leciwy a toż jakiś patron. — mruknął Stęgwiłło.
— Co wy łam, dobrodzieje, — upomniał Półnos, — toć pan Jerzy Soroka, pan podkomorzy oszmiański... z księciem generałem Ziem Podolskich do Wiednia jeździł, w Stambule bywał... a teraz, nie słyszeliście, wszystkich swoich chłopów uszlachcił...
— A którychże Przeździecki.
— Nie możesz wycelować? Ja krzynkę niedowidzę, ale zważaj na żółtka, jak żółtek to Przeździecki.
Co pan Półnos wydziwia.
— Powiadam, głowa jako jaje, szczoteczka pod nosem a na głowie żółtko... Cały ród taki.
Stęgwiłło aż pyrchnął.