Stół był obfitszy, wilia było zadość, tylko gospodyni czegoś smętniejsza, bardziej wymuszona.
I wszystko by się odbyło składnie, bez zgrzytów, bez napomknień, gdyby nie Półnos, który, wpadłszy na Kociełłów, najnieszczęśliwiej wypomniał, jako się pieczętują Pelikanem...
Pani Michałowska zbladła, panna Joanna pokraśniała a Lenartowicz, który precz jeszcze spojrzenia zjawy wczorajszej nie mógł się doczekać, wyrwał się nagle:
— I na cóż tego Pelikana wypominać jeszcze.
— Powiadam o klejnocie, którym się Kociełły pieczętują od wieków...
— Ja bardzo przepraszam, lecz brat mój nie jest żadnem czemś takiem do pieczętowania... tylko jest rektorem uniwersytetu. A choć to się zawistnym niepodoba, taki jest rektorem a nie jakimś klejnotem!
— Sędzino, przecież ja tu o heraldyce!...
— Właśnie, pan Półnos, tylko o heraldyce... — ujął się znów Lenartowicz.
— Panowie tylko dla swojego przekonania macie względy, — a kto inaczej myśli, to byście go radzi ukamienować... A na świecie musi być i tak i tak... i jeszcze inaczej!... — wybuchnęła pani Michałowska i, zachłysnąwszy się łzami, — wybiegła z jadalni.
— Wcale nie myślałem urazić.. A toś dobrodziej, panie akademiku, tego pelikańskiego kłopotu narobił.
— Ja? — Niby ja? — zakrztusił się Lenartowicz, — Jeżeli coś, to nie dlatego... nikomu źle i ten.
Lenartowicz stracił fantazję i obracał nerwowo trzymany widelec, nie bacząc, iż rozmowa potoczyła się teraz innym torem.
Ale gdy cała jadalnia zdawała się wiać ku akademikowi pustką, nudą przygnębiającą, niespodziewanie
Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/323
Ta strona została przepisana.