Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/324

Ta strona została przepisana.

delikatny profil zjawy odsłonił drugą stronę twarzy, bystre spojrzenie obrzuciło Lenartowicza.
Różane usteczka poruszyły się, ukazując dwurząd ostrych ząbków.
— Pan z Wilna?
— Z Wilna...
— Z uniwersytetu?
— Prosto z filozofji.
— Panowie studenci wszyscy tacy...
— A nie, przepraszam, zapozwoleniem, niewszyscy, niewszyscy...
— Sądzą porywczo i dlatego, że uniwersytet chciałby osłonić młodzież przed zbaczaniem na manowce, że nauki radby patrzeć, że pragnąłby dla akademików stanowisk i że musi karcić brak uszanowania dla władzy...
Lenartowiczowi ceglaste wypieki zapłonęły na twarzy. Chciał zaprzeczyć, chciał argumentami odpowiedzieć, chciał dręczenia przypominać, sądy Nowosilcowa, rozpędzanie co najlepszych studentów, wyprawianie w sołdaty na Kaukaz, męczenie po norach więziennych, — ale nie mógł. Głos cichy, melodyjny czarował go, czarne oczy paliły, jedwabiste pukle zdawały się skradać tuż do jego twarzy.
Panna Joanna żywiej, teraz się ozwała, wuja Pelikana brała wprost w obronę. Młodzież go nie zna, poznać nie umie. Najlepszy człowiek wzięty we dwa ognie. Tutaj rozkazy z góry idące, często bezwzględne, zapalczywe, bo czerpiące swe intencje z tych ciągłych zamętów, niepokojów, tutaj pragnienie łagodzenia rozkazów, prawie że walka z niemi, a tutaj znów bunty, agitacje, obelżywe satyry, tajne związki. Za rektoratu Poczobuta było inaczej, bo i czasy były inne. Lecz cóż z tego rektoratu wynikło? Z pustoty dziecinnych towa-